Będę z Wami absolutnie szczery — daleko mi do jakiegoś znawcy tematu Transformers. Przygodę z franczyzą rozpocząłem bardzo dawno temu, za sprawą słynnego serialu animowanego dostępnego wówczas na kasetach VHS wypożyczanych przeze mnie w sposób regularny pod sam koniec lat 90 i odtwarzanych niemal do zdarcia na hiperultranowoczesnym magnetowidzie mojej ciotki, u której w sezonie letnim spędzałem prawie wszystkie sobotnie popołudnia. Moje uwielbienie do serialu nie pociągnęło jednak za sobą adekwatnej do niego chęci posiadania swoich ulubionych bohaterów w fizycznej, plastikowej formie więc jedyną figurką Transformers, jaką wówczas miałem był, jak podejrzewam dziś, pewien chiński bootleg, który darzyłem jednak podobnie jak wszystkie pozostałe zabawki należną mu sympatią. Fioletowa figurka zaginęła koniec końców w ferworze dziejów, dokładnie tak, jak to ma w zwyczaju 90% zabawek z dzieciństwa i przez długie, naprawdę długie lata markę Transformers pokryła dla mnie gruba kołderka kur...