Przejdź do głównej zawartości

NOSTALGIA #12 — Venom od Toy Bizu (1999)


Ciężko nie ulec chwilowej modzie na Venoma, który po oczekiwanym chyba tylko przez najbardziej zagorzałych sympatyków, całkiem sporym sukcesie swojego solowego filmu, święci teraz zdaniem wielu w pełni zasłużone tryumfy, zjednując sobie nie tylko całe rzesze nowych, świeżutkich i gotowych na pożarcie fanów, ale i generując dość pokaźny zysk dla studia SONY, co najpewniej przełoży się na rychłą kontynuację jego ociekających CGI przygód. "Komedia romantyczna" jak zwykło się określać pierwszy samodzielny film o Venomie, a zarazem drugi, w którym postać ta pojawia się na ekranie, jest więc doskonałym pretekstem, by teraz jego fanem zostać — nie ma w tym absolutnie nic złego — i o ile ja sam wielkim miłośnikiem tegoż bohatera nigdy nie byłem, uwielbiam jego występy w będącym nieodłącznym i jednocześnie jaśniejącym na tle całości elementem dzieciństwa, jakim był serial animowany o przygodach Spider-Mana emitowany w niedzielne poranki przez stację ze słoneczkiem w logo, a także w kupowanych w dawno już nieistniejącym osiedlowym kiosku komiksach TM-Semic opisujących nieustanne potyczki pomiędzy kosmicznym symbiontem i jego nosicielem, reporterem Eddiem Brockiem, a człowiekiem pająkiem. To właśnie lata 90 dały początek Venomowi, jakiego dziś kojarzyć możemy nie tylko z ekranu kinowego, ale i przede wszystkim kart komiksów, więc definiować tę postać będą już na dobre.



"We are VENOM!"

Venom swój pełnoprawny, komiksowy debiut zaliczył dopiero w samej końcówce lat 80, występując w 300 numerze "The Amazing Spider-Man", natomiast sam koncept symbiontu z obcej planety, będącego czymś w rodzaju kosmicznego kostiumu, zaznaczony został kilka lat wcześniej w numerze 252. Wydane już w latach 90 historie takie jak "Lethal Protector", czy "The Enemy Within", przeszły również do klasyki i, mimo że są to komiksy mocno osadzone w dość specyficznych realiach ostatniej dekady XX wieku, ustanowiły pewien obraz tej postaci, który do dzisiaj konsekwentnie kontynuowany jest przez kolejnych twórców, wychowanych w tamtych czasach i doskonale rozumiejących mechanizmy rządzące minioną epoką. To nie komiksy jednak, a pewna gra wideo sprawiła, że trzymam teraz w rękach figurkę naszego dzisiejszego gościa. Jak do tego doszło?



"We will eat your brain!"

W latach 90 stojących między innymi pod znakiem komiksów i automatowych nawalanek niemożliwym byłoby niestworzenie jakiegoś crossoveru pomiędzy zawodnikami jednej z najpopularniejszych bijatyk tamtego okresu a bohaterami należącymi do komiksowego uniwersum największego wydawnictwa w branży, które określiło lata 90 w sposób zdecydowany, umieszczając, a także rozwijając w nich najbardziej popularne chyba wówczas archetypy w postaci umięśnionych cyborgów z gigantycznymi spluwami i tajemniczych przybyszy z obcej planety obdarzonych równie wielkimi zębami. Jeżeli ktoś z Was ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości to mowa tu oczywiście o Marvelu, który dziś świeci tryumfy, będąc jednym z najbardziej dochodowych brandów w historii. Wróćmy jednak do czasów, w których rozgrywa się nasza opowieść. Lata 90 oznaczały dla komiksowego potentata również nagły spadek zainteresowania marką po niezaprzeczalnym i bardzo długim okresie dobrobytu. U progu nowego millenium Dom Pomysłów stał na skraju bankructwa spowodowanego pęknięciem bańki spekulacyjnej, pompowanej radośnie najpierw przez samego Marvela, potem także i przez inne wydawnictwa, włączając w to również DC.



Wojna światów

Jedną z wielu desek ratunkowych chwytanych rozpaczliwie przez tonącego giganta był crossover pomiędzy bohaterami ze świata Marvela a postaciami ze stajni Capcomu, który również najlepsze lata miał już wtedy za sobą. Tak więc oto powstała gra arcade'owa, która pod cienką jak pajęcza nić warstwą pretekstowej fabuły oferowała ówczesnym graczom całą masę efektownych pojedynków pomiędzy wojownikami obu światów.


"Marvel vs. Capcom: Clash of Super Heroes" miało swoją premierę w roku 1998, co jednak ciekawe, nie było to pierwsze starcie bohaterów obu uniwersów, bo dwa lata wcześniej światło dzienne ujrzała gra zatytułowana "X-Men vs. Street Fighter", a w roku 1997 wypuszczono na rynek "Marvel Super Heroes vs. Street Fighter". Cała trójka była dedykowana przede wszystkim na automaty i dopiero w latach kolejnych gry poprzenoszono stopniowo na konsole domowe.



Starcie tytanów

Najistotniejsze dla nas jest jednak to, że seria figurek, z której pochodzi nasz bohater i która inspirowana, a także sygnowana była logiem "Marvel vs. Capcom: Clash of Super Heroes", wyszła na świat w roku 1999, w formie czterech dwupaków zawierających po jednej figurce przedstawiającej bohatera Marvela i jednej z bohaterem Capcomu. Naszego ulubionego symbionta zamknięto w jednym pudełku razem z Captain Commando, który poza tym, że stał się niewątpliwie jedną z najciekawszych figurek z całej serii, był także bohaterem klasycznego, arcade’owego beat 'em upu z 1991 roku.


(źródło: comiccollectorlive.com)

Niewątpliwie jednak cała seria tych figurek, podobnie jak fabuła samej gry, była dość pretekstowa, a gdy weźmiemy pod uwagę kłopoty finansowe, z którymi zmagał się wówczas Marvel, zrozumiemy bez trudu, dlaczego w ogóle pojawiła się ona na rynku. W drugiej połowie lat 90 tonącego powoli w odmętach bankructwa molocha, a przy tym jednego z najważniejszych wydawnictw komiksowych, które na początku swego istnienia ponownie zdefiniowało kształt całego medium, trzymała bowiem na powierzchni niemalże tylko i wyłącznie sprzedaż gadżetów i zabawek związanych ze swoimi bohaterami. Smutne to, ale prawdziwe.



To może teraz trochę o figurce?

Nietrudno zauważyć, że sama postać Venoma to po prostu lata 90 wyrażone w bardzo charakterystyczny dla tamtej dekady, ekstremalnie dziwny sposób. Podsumujmy — pochodzący z kosmosu czarny glut, który co najważniejsze posiada samoświadomość i jest tak naprawdę pasożytem żerującym na innych żywych organizmach, przyczepia się do Petera Parkera, zmieniając przez to jego osobowość, na co ten, kierowany swoimi jak zwykle wysoce moralnymi pobudkami pozbywa się obcego ze swojego ciała, a symbiont znajduje sobie nowego nosiciela w postaci największego wroga Spider-Mana — Eddiego Brocka, któremu człowiek pająk, przynajmniej w mniemaniu samego Eddiego, zniszczył życie i zamienia go w mordercze monstrum wyposażone w wielkie i ostre jak igła zębiska, a także jeszcze większe szpony. Brzmi jak lata 90, prawda?




Brzydki, zły i wielki

Venom od Toy Bizu jest dokładnie taki, jaki być powinien, czyli wielki i przerażający! Ikoniczny, przepełniony dzikością i szaleństwem uśmiech, obnażający wielkie, ociekające zieloną śliną kły, ozdabia wywieszony z boku w klasycznej pozie, ogromny, zakręcony jęzor. Niemożliwe do wyprostowania i zawsze lekko ugięte nogi naszego bohatera w połączeniu z wyciągniętymi przed siebie, ogromnymi szponami stawiają go w pełnej gotowości do ataku. Jeśli dodać do tego słuszną posturę Eddiego Brocka, który nigdy do słabeuszy nie należał, i okrasić to detalami takimi jak nabrzmiałe od wysiłku, wychodzące na wierzch żyły, otrzymujemy Venoma takiego, jakiego chcielibyśmy widzieć w chwilach, kiedy tęskno nam do lat 90.






Horror guy

Odpowiednie malowanie podkreśla oczywiście nieco groteskowy, ale i przede wszystkim bardzo mroczny wydźwięk całości. Zielona ślina na zębach będąca raczej pewnym skrótem myślowym niż w pełni dopracowanym elementem co jest również zrozumiałe z uwagi na "budżetowość" tej 5-calowej figurki, czy "wycieniowany" jęzor w czerwone plamki to detale, które twórcy zauważyli i wykonali w najlepszy wówczas możliwy sposób.



Wspaniałą robotę robi natomiast przechodzący z koloru czarnego, aż do niebieskiego, kostium postaci, w którym odpowiednie akcenty kolorystyczne rozłożono w sposób niemalże perfekcyjny.



Shame on you, Toy Biz!

Nie można jednak przemilczeć faktu, że twórcy nie popisali się mimo wszystko zbytnią kreatywnością i jeżeli spojrzymy na rzeźbę pod kątem, znakomitej, bo znakomitej całości, zauważymy bez trudu, że mamy tu do czynienia z przemalowanym moldem wykorzystanym przy wydanych w 1997 roku zestawach z serii Web Splashers, a konkretnie w Deep Sea Destroyer Venom i Venom's Water Viper. Mold ten wykorzystywano również kilkukrotnie w latach późniejszych do stworzenia m.in. Ocean Battle Venoma (2006) czy klasycznego zestawu z serii Water Wars (2001). Oznaczenie producenta umieszczone na spodzie lewej stopy figurki stanowić może dowód ostateczny, gdyż datuje czas jej produkcji na rok 1997, czyli rok, w którym powstały pierwsze dwa wymienione tutaj zestawy. Co by jednak nie było, to sytuacja ta miała również swoje pewne plusy — na pewno żyją gdzieś jeszcze ludzie, którzy przez całe życie marzyli o tym, by zebrać całą kolekcję Venomów we wszystkich kolorach tęczy. Nie dziękujcie — przyjemność po stronie Toy Bizu!

Venom (Deep Sea Destroyer) - (źródło figurerealm.com)
Venom's Water Viper - (źródło: ronsrescuedtreasures.com)


Podsumowanie

Venom, z uwagi na swoje korzenie, origin i komiksowy background, powinien być przedstawiony jako groźne i dzikie monstrum, gotowe rozszarpywać na kawałki i rzucać na wszystkie strony fragmentami ciał. Powinniśmy widzieć go jako przysłowiowego zjadacza mózgów, pochodzącego z obcej planety i grasującego po ulicach wielkiego miasta antybohatera, który rozprawia się z kolejnymi zastępami ziemskich szumowin, nie przebierając przy tym w środkach, a także jako znakomitą fuzję człowieka i symbiontu ukazaną w formie jednej z najgroźniejszych, street levelowych postaci Marvela. 





Toy Bizowi się to bezsprzecznie udało. Czy można było to zrobić jeszcze lepiej? Z pewnością tak. Czy istniała w latach 90 lepsza wersja postaci Venoma? Zdecydowanie nie. Mimo użycia istniejącego już moldu ta wersja Venoma jest po prostu znakomita — wierna komiksowi i emanująca tym specyficznym, ekstremalnym klimatem na kilometr! W odróżnieniu od swoich wcześniejszych, kolorystycznych wariantów ma w sobie też sporą domieszkę grozy, bez której Venom, jako taki, nigdy nie mógłby samodzielnie egzystować — zwłaszcza w latach 90.





Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

RANKING: 7 najbardziej niepokojących zabawek w historii

Liczba 7 jest liczbą mistyczną i podobno przynosi szczęście. Przyda nam się ono zwłaszcza dziś, w wieczór święta Halloween, kiedy to eksplorować będziemy mroczne epizody z dziejów szeroko pojętego przemysłu zabawkowego. Przed Wami ranking najbardziej niepokojących zabawek, które mimo swojej, nazwijmy to niezbyt przyjaznej aparycji, lub też wywołujących gęsią skórkę skłonności, dopuszczone zostały do masowej produkcji. Nie szukajcie ich nigdzie! 7. Joly Chimp (źródło: ebay .com ) Ranking otwiera uśmiechnięta małpka obdarzona nie tylko niebagatelną urodą, ale i wspaniałym talentem muzycznym. Joly Chimp, bo tak nazywa się nasza bohaterka, szczerzy się złowieszczo, a jej wymowna mina przywodzi na myśl skazańca w trakcie egzekucji na krześle elektrycznym. Zabawka wyprodukowana przez japońską firmę Daishin zawojowała rynek w latach 50 i w ciągu swego trwającego ponad 20 lat upiornego marszu doczekała się sporej liczby alternatywnych wersji produkowanych przez różne zabawko

RANKING: 10 najgorszych figurek ever!

(źródło:tiggercustoms.deviantart.com) Mieliśmy już ranking najgłupszych figurek w historii ,  więc teraz pora na te najgorsze . Jako że w przypadku bootlegów do liczby miejsc musiałbym dopisać co najmniej kilka zer, to pod uwagę wziąłem tylko oficjalne wydania firm takich jak np. Hasbro, Mattel czy będący ikoną lat 90 Toy Biz. Tym razem przedstawię Wam figurki, które są tak złe, że aż... złe! Są brzydkie i odpychające, wywołują obrzydzenie lub uśmiech zażenowania i w przeciwieństwie do części najgłupszych figurek na świecie żadnej z nich nie chciałbym mieć na swojej półce. Wybór był naprawdę trudny, bo w większości przypadków można by tu wrzucić nie tylko pojedyncze egzemplarze, ale i całe linie figurek. Większość z obecnych tu "wybrańców" ma całą masę mniej lub bardziej paskudnych kolegów, co dodatkowo komplikowało już i tak niełatwą kwestię. W każdym razie udało mi się w końcu wyselekcjonować te kilka absolutnie najgorszych figurek, które podczas błądzenia w i

NOSTALGIA #6 — Small Soldiers (1998)

We're not toys, we're action figures! — te słowa wypowiedziane przez jednego z czołowych, plastikowych bohaterów kina akcji, do którego jeszcze później wrócimy, nadają się całkiem nieźle na rozpoczęcie opowieści o niezwykłym dziele Joe Dantego mającego swoją premierę w październiku 1998 roku, czyli niemalże 20 lat temu. "Small Soldiers", bo o nim tu mowa, jest filmem, w którym mamy do czynienia z action figures przez duże "A"! Figurki bowiem nie tylko żyją, ale i w odróżnieniu od tych z "Toy Story" nie są zbyt przyjaźnie nastawione, co stanowi wspaniałą bazę dla opowieści, której od pierwszego seansu w małym, nieistniejącym już kinie, jestem fanem. Czy marzyliście kiedykolwiek o tym, żeby mieć własną armię zabawek, którą można by szkolić, wydawać jej rozkazy, albo nie wiem... walczyć z nią o swoje życie? Jeśli chodzi o "Małych Żołnierzy" to ostatnią opcję macie jak w banku! "Wszystko inne to tylko zabawki!" Pla