W pokręconych i niezwykle barwnych latach 90 nastąpił prawdziwy zalew nie tylko całego mnóstwa tworzonych naprędce i ewidentnie inspirowanych innymi komiksami bohaterów, ale i masy figurek i gadżetów z nimi związanych. Jeśli jeszcze nie wiecie, do czego piję, to przypomnijcie sobie tylko, jakie słowo było najbardziej popularne w tamtych czasach.
EXTREEEME!!!
Słowo ikoniczne i wyrażające więcej niż cały kontener Ferrero Rocher stało się symbolem i zarazem myślą przewodnią ścieżki zawodowej pewnego zuchwałego kowboja z Kalifornii, który za nic w świecie nie potrafił rysować stóp. Oprócz stworzenia szalenie popularnego dziś Deadpoola, Cable’a, a także całej masy mniej znaczących postaci, Rob Liefeld wykreował również całe mnóstwo postaci nieznaczących niemalże nic, a większość z nich była oczywistymi podróbkami popularnych bohaterów Marvela, których nierzadko on sam był autorem.
O nie, znowu ten Liefeld?
Po kolei. Początek całej historii sięga roku 1992, kiedy to "siedmiu wspaniałych", czyli będących wówczas na absolutnym szczycie twórców postanowiło odejść z Marvela i założyć własne wydawnictwo. Powodów było kilka, a jednym z najważniejszych stała się polityka Domu Pomysłów dotycząca praw autorskich — wszelkie prawa do stworzonych przez artystę postaci przechodziły bowiem w sposób automatyczny na rzecz Marvela.
Więcej, więcej... WIĘCEJ!!!
Jeśli musicie coś wiedzieć o Youngblood to na pewno to, że była to pierwsza publikacja świeżo powstałego wydawnictwa, a zarazem najpopularniejszy w owym czasie, wydany niezależnie komiks, który w okamgnieniu zyskał status kultowego mimo mizernej warstwy merytorycznej i — zdaniem wielu — jeszcze słabszej szaty graficznej. Główną przyczyną tego wszystkiego (poza oczywiście niesłabnącą popularnością Roba Liefelda) był komiksowy boom z początku lat 90, kiedy to masa ludzi niezwiązanych zupełnie z komiksowym medium kupowała pierwsze numery rozmaitych serii, widząc w nich znakomitą inwestycję, która zapewni im spokój na lata i sfinansuje studia ich dzieci. Zapomniano wówczas o towarzyszącemu nieodłącznie wszelkim boomom zjawisku bańki spekulacyjnej i po kilku latach okazało się, że kupowane w hurtowej ilości komiksy są praktycznie bezwartościowe.
Go get’em Todd!
Skupmy się jednak na tym, co najbardziej nas interesuje. Po wypuszczeniu miliona figurkowych wariantów swojego ukochanego Spawna Todd McFarlane zabrał się w końcu za drużynę Youngblood i w 1995 roku światło dzienne ujrzała seria zabawek przedstawiająca bohaterów takich jak Shaft, Sentinel, czy Die Hard, który w porównaniu do wspomnianej wyżej dwójki został jednak odrobinę pokrzywdzony przez swoją dynamiczną (przynajmniej w założeniu) pozę i zastosowanie jedynie 6 punktów artykulacji. Kim w ogóle jest postać, której pseudonim kojarzy nam się dziś przede wszystkim z serią filmów akcji z Brucem Willisem?
Czy to ptak, czy samolot? Nie, to Die Hard!
Nasz bohater to mający swą genezę w latach 40 superżołnierz (Steve Rogers, czy to ty?) będący idealną fuzją człowieka i maszyny i zarazem chyba najbardziej tajemniczy członek oddziału Youngblood. Die Hard towarzyszył całej serii, będąc swoistą wersją Tekkenowego Jacka, a w kolejnych odsłonach przygód drużyny do zadań specjalnych wprowadzane były jego nowe, ulepszone wersje, czyniąc z naszego bohatera jednostka bojową zdolną do największych poświęceń. W sumie, jak sama nazwa wskazuje, zadaniem naszego człowieka... to znaczy cyborga-orkiestry było po prostu zginąć w walce, zabierając ze sobą tylu wrogów ile to tylko możliwe. Banalnie proste, prawda?
Kolorowe sny
Malowanie figurki jest dosyć dokładne, zwłaszcza jak na lata 90, w których wybaczało się znacznie więcej niż dzisiaj, a rzeźba oddaje doskonale charakter całej postaci, obfitując w rozmaite smaczki typu obowiązkowe, "liefeldowskie" saszetki na udach czy odpowiednio nabite metalowe mięśnie, które miejscami wyłaniają się spod rozerwanego kostiumu.
A po co mi ta tarcza?
Z akcesoriów zachował się niestety tylko wygięty pod upływem lat, gumowy miecz. Warto wspomnieć, że w skład oryginalnego zestawu wchodziła również tarcza, ręczna wyrzutnia w kształcie otwieracza do piwa, a także para sztyletów mocowanych na łydkach figurki. Prawdziwy arsenał!
Shit happens
Nie da się nie zauważyć, iż 6-calowy Die Hard wygląda dosyć groteskowo w swojej przykucniętej pozie, co w połączeniu ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi pięściami daje efekt przywołujący dwuznaczne skojarzenia. Dzięki temu ustawienie figurki w jakikolwiek sensowny sposób i sprawienie by ustała tak chociaż przez chwilę niemal graniczy z cudem.
23 lata minęły jak jeden dzień...
Mój egzemplarz zachował się w bardzo dobrym stanie, nie licząc oczywiście kilku otarć, niekompletnego uzbrojenia i małej, ale jednak widocznej plamy kleju na prawym barku.
Symbol zmian
Die Hard może śmiało posłużyć za niemal idealne odbicie lat 90 i wczesnej polityki całego Image Comics. Naładowany testosteronem i masą żelastwa, wyposażony w miecz, odpowiedni przydział sakiewek, maskę w stylu Spawna i okrągłe shoulder pady wojownik to prawdziwy mokry sen Roba Liefelda, który dzięki trafnej decyzji biznesowej mógł w końcu zostać urzeczywistniony na jego własnych warunkach. Mimo częstej przypadłości trapiącej figurki od McFarlane Toys, jaką jest żałośnie mała liczba punktów artykulacji (sprawdźcie recenzję Negana) Die Hard to wspaniały symbol tamtych trendów i zmian, jakie nastąpiły na amerykańskim rynku komiksowym w pierwszej połowie lat 90, kiedy to elita najpopularniejszych wówczas twórców postanowiła zacząć działać na własną rękę i zachować nie tylko całość zysków, ale i przede wszystkim pełne prawa do stworzonych przez siebie postaci.
Całkiem udana, choć niestety mocno niestabilna lekcja historii.
Dzięki Todd!
Komentarze
Prześlij komentarz