Przejdź do głównej zawartości

ARCADE #1: Guile vs. Guile (G.I. Joe)


Nadszedł dzień konfrontacji. To właśnie dziś naprzeciwko siebie staną dwie figurki, które łączy naprawdę wiele i nie mówię tu jedynie o ich wielkości, pochodzeniu, czy sposobu, w jaki zostały zdobyte. Nie mówię tu również o tym, że oba ludziki są niemalże równolatkami i obaj należą do linii figurek G.I. Joe, mimo że jeden z nich pozbawiony został doskonale wszystkim znanego logotypu na pudełku i mimo swojej budowy świadczącej niezbicie o tym, że mamy tu do czynienia z G.I. Joe, postrzegany jest raczej jako ich kuzyn. Totalna bzdura. Dzisiaj zagramy w grę, w której wygrany bierze wszystko. Która z figurek przetrwa bezpośrednie starcie i wyjdzie zwycięsko z tego niemalże bratobójczego pojedynku? W końcu czempion może być tylko jeden!




Ok, może jednak trochę wyluzujmy.

Street Fighter od zawsze był w przysłowiowej "wielkiej trójce" bijatyk mojego dzieciństwa, jednak tak naprawdę przekonałem się do niego nieco bardziej dopiero po wielu latach przerwy i zagraniu w "Street Fighter V" na PS4. Czego złego nie mówić by o tej grze, to z punktu widzenia osoby, która dosłownie przeskoczyła ze starych arcade’ów wprost na konsole ósmej generacji, mechanika gry w SF V została odświeżona w sposób naprawdę widowiskowy przy jednoczesnym zachowaniu kluczowych elementów decydujących o sukcesie fenomenu, który ponad 30 lat temu dosłownie zrewolucjonizował rynek automatowych mordobić. Pójdźmy jednak o krok dalej. Jak każdy szanujący się geek uwielbiam kolekcjonować rozmaite przedmioty związane z ulubionymi franczyzami — mam tu na myśli nie tylko figurki, ale również komiksy, plakaty, kubki, koszulki etc. Niedawno rozważałem także kupno specjalnego, rocznicowego albumu — "Undisputed Street Fighter Deluxe Edition: 30th Anniversary by Steve Hendershot", jednakże obyło się tylko na planach, gdyż portfel nie jest niestety rozciągliwy do nieskończoności. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że wszystkie figurki spod szyldu SF (poza Sagatem od Sota Toys i Balrogiem od Funko) nabyłem dosłownie za gruszki, na allegro i poznańskiej giełdzie staroci.



Niemalże na samym początku istnienia tego bloga — mianowicie w trzecim odcinku "Nostalgii" — opisywałem figurkę Sagata pochodzącą z tego samego filmowego rzutu co jeden z naszych dzisiejszych gości i z tej samej serii gier, co drugi z nich. Jakiś czas później zachwalałem również figurki z całej linii, stawiając je nawet trochę ponad figurkami z mojej ulubionej gry ever, czyli Mortal Kombat. Czas więc na celebrowanie naprawdę uroczystej chwili, bowiem to właśnie dzisiaj, z dumą mogę dołączyć do swojej kolekcji nie tylko filmowego Guile'a, ale i jego "growy" pierwowzór przypominający złego brata bliźniaka Paula z Tekkena. Obie figurki są naprawdę super! Zanim jednak zaczniemy, jeszcze parę słów na temat klasycznego już, hitowego filmu z lat 90, który nie tylko obchodzi teraz swoje 25-lecie, ale i o którym powiedzieć można naprawdę wiele... i zdaniem wielu — niekoniecznie miłych rzeczy.



U mnie jest trochę inaczej. Adaptacja Street Fightera z 1994 roku jest jednym z tych filmów, które z ręką na sercu mógłbym oglądać bez końca, niemalże o każdej porze dnia i nocy mimo jego niezaprzeczalnie niskich walorów artystycznych. "Street Fighter" jest bowiem wspaniałym potworkiem swoich czasów i drugą, niezwykle brawurową próbą adaptacji gry wideo na filmowe medium. Ten właśnie potworek zajmuje zaszczytne miejsce na samym szczycie mojego podium, dominując  wypuszczone rok później "Mortal Kombat", a także darzone przeze mnie ogromnym sentymentem "Super Mario Bros". Jeśli miałbym wskazać, dlaczego tak jest, to zależnie od dnia, w którym zadałbym sobie to pytanie, udzieliłbym pewnie różnych odpowiedzi. Z filmowym "Street Fighterem" jest bowiem trochę jak z pizzą... a właściwie to z burgerem. Gdy myślę o tym dzisiaj to "Uliczny Wojownik" jest dla mnie czymś na kształt obtoczonego w panierce pretensjonalności, drewnianego aktorstwa, pretekstowej fabuły i kiepskich, nadymanych jak balon meteorologiczny dialogów tłustego, ale zarazem bardzo smacznego kotleta powstałego ze zmielonej papki popisów będącego wówczas w kokainowym ciągu JCVD, festiwalu min wiecznie zatroskanej Kylie Minoque oraz ostatniego, wspaniałego bądź co bądź występu Raula Julii. Wszystko to polane jest delikatnym sosem z kawałkami zupełnie zbędnego patosu i okraszone cieniutkimi plasterkami świeżo co zerwanego z drzewka pokracznego humoru typowego dla produkcji spod szyldu Power Rangers.

Tym właśnie jest dla mnie ten film.

Przynajmniej dzisiaj.

W tym przypadku absolutnie żadnego zastosowania nie znajduje twierdzenie, że kiedy już dowiemy się, co tak naprawdę wchodzi w skład naszego ulubionego fast foodu, to z miejsca nam on zbrzydnie i to już prawdopodobnie na dobre. Mało tego — wszystkie wymienione przeze mnie składniki złożone do kupy sprawiają, że filmowy "Street Fighter" jest nie tylko bardzo zjadliwym, ale i momentami wręcz przepysznym, znakomicie odprężającym i skutecznie odmóżdżającym tworem, który bez obaw można włączyć, aby leciał sobie gdzieś w tle podczas nudnych sobotnich porządków czy poobiedniej, niedzielnej drzemki i z miejsca poprawić sobie humor. Nie zapominajmy również o tym, że mamy tu do czynienia z naprawdę świetną adaptacją jednej z równie odmóżdżających, ale także ikonicznych bijatyk — niewątpliwego prekursora całego gatunku salonowego mordobicia, w którym przeciwnik wychodził na kopach, a żetony dosłownie fruwały w powietrzu. Czy może istnieć jakieś lepsze połączenie?



Dobra no to przejdźmy wreszcie do figurek! Co my tu mamy?

Ledwo co zdążyłem ochłonąć po tym, jak za równowartość bułki z nie zawsze gorącą parówką zdobyłem na Starej Rzeźni znakomitą figurkę G.I. Joe przedstawiającą pułkownika Guile’a pochodzącego z tej części gry, która tak naprawdę ustanowiła znane wszystkim i kojarzone dziś z franczyzą postacie — to po chwili trafiła mi się wersja filmowa będąca po prostu małym plastikowym Jean Claudem Van Dammem, czyli pułkownikiem Guilem w wersji filmowej! Wow — takie strzały to ja rozumiem! Uwielbiam JCVD tak, jak tłusty amerykanin pączki i mógłbym dosłownie wybierać go całymi garściami z przesiąkniętego tłuszczem pudełka. Skoczny belg jest bowiem nie tylko jedną z niezaprzeczalnych ikon kina akcji lat 80, ale i jednym z moich ulubionych aktorów, bez którego nie byłoby sporej części mojego dzieciństwa. Filmy takie jak "Kickboxer" czy "Bloodsport" to filmy, które również mogę oglądać bez końca, tym razem jednak trochę bardziej (ale tylko trochę) na serio. Zarówno wykonywane przez Van Damme’a fikołki, jak i towarzyszące nim niemalże bezustannie, niezwykle "efektowne" zwolnienia tempa, przeplatane flashbackami z treningu są wywołującym błogi uśmiech charakterystycznym znakiem tamtych czasów i swoistym punktem odniesienia dla całego nurtu wspaniałych, nierzadko nazbyt aż kiczowatych z punktu widzenia dzisiejszych odbiorców vhs-owych arcydzieł opartych o sztuki walki.




Wystarczy już tego dobrego! Pora na starcie!

<FANFARY>

<BĘBNY>

<KRZYKI MDLEJĄCYCH KOBIET>




Wyjście na ring

Przedstawmy najpierw naszego bohatera! William F. Guile jest jedną z najbardziej charyzmatycznych postaci, która na dodatek towarzyszy nam niemalże od samego początku, czyli od momentu ustanowienia kształtu całości w drugiej części gry, stanowiąc jedną z twarzy serii. Co ciekawe, Guile jest również wojownikiem stworzonym specjalnie dla amerykańskich fanów gry, stanowiąc swoisty archetyp prawdziwego jankesa (nie, nie — wcale nie mam tu na myśli przesiadującego całe życie w McDonaldzie pociesznego grubaska z nieziemsko uwalonym keczupem logiem Nintendo na koszulce). Guile niestrudzenie podąża tropem organizacji przestępczej o nazwie Shadaloo, badając okoliczności śmierci swojego przyjaciela, za którą odpowiedzialny okazuje się Generał Bison — szef całego, nielegalnego procederu.


Figurkowy Guile w wersji "automatowej" pojawił się na rynku w 1993 roku jako członek pierwszego rzutu figurek G.I. Joe wzorowanych na postaciach z kultowej i święcącej wówczas tryumfy większe niż Rocky Balboa gry "Street Fighter II". Do dwunastej serii figurek G.I. Joe należały również inne, prawie 4-calowe interpretacje wszystkich zawodników pojawiających się w tej części. Jeśli chodzi o akcesoria, to Guile w wersji fabrycznej nie został rzecz jasna wypuszczony do walki na same gołe pięści i Hasbro wyposażyło go w stosowny, charakterystyczny dla figurek G.I. Joe, bardzo bogaty ekwipunek zawierający między innymi wyrzutnię pocisków i karabiny maszynowe.


Joe Claude Van Damme z kolei ukazał się rok później, niedługo przed premierą "Street Fightera" i reprezentował drugi rzut, który luźno oparty był na filmie. Tak naprawdę większość członków jego drużyny była po prostu przemalowanymi wersjami postaci z poprzedniej, "growej" serii (Sagat, Colonel Guile, Honda i Dhalsim), a także zwyczajnym zlepkiem starych moldów (czyli tak zwanych "rzeźb") pochodzących od innych figurek G.I. Joe (Balrog i Zangief). Sam JCVD był rzecz jasna jedną z owych zlepek — specjalnie na potrzeby serii stworzono mu jedynie głowę (filmowy Guile pojawił się w aż pięciu różnych, opartych na użytych już wcześniej moldach wersjach, a także dwóch zupełnie nowych, które łączyła rzecz jasna ta sama twarz JCVD). Jeśli chodzi o "nowości" to figurki Vegi i Chun Li Xiang zostały zbudowane praktycznie od zera, a Blanca — czyli zielony potwór, którego bardzo średnio udało się odwzorować poprzednim razem — doczekał się z kolei zupełnie nowego, ulepszonego ciała. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Kena Mastersa i Generała Bisona. Warto wspomnieć, że również nasz "growy" Colonel Guile z tej pierwszej, wydanej w 1993 roku i opartej na grze serii był tak naprawdę również zlepkiem trzech różnych figurek z dodaną, "oryginalną" głową. Skomplikowane to wszystko.


Wróćmy jednak do meritum. Nasz dzisiejszy bohater to tak zwany Rock Trooper Guile. W tym modelu figurkowy Jean Claude Van Damme miał do dyspozycji nie tylko swoje zapierające dech w piersiach umiejętności, ale i futurystycznie wyglądającą wyrzutnię pocisków, karabin, a także… orła. Ciekawostką jest również fakt, że część z figurek Rock Trooper Guile’a posiadała domalowane nad źrenicami rzęsy — mój egzemplarz jest właśnie jedną z nich. Poczułem się naprawdę dowartościowany!



RUNDA 1

Kondycja

Gdy mowa o JCVD to niestety, ale widać dość wyraźnie, że figurka została już troszkę nadgryziona twardym jak piszczele tajskich bokserów zębem czasu. Na pierwszy rzut oka zauważyć można solidne otarcia farby na mundurze naszego wojownika, a guma łącząca górną część jego ciała z dołem figurki została “wzmocniona” niczym innym, jak klasycznym szarym sznurkiem. Pomimo a właściwie może głównie dlatego, z pozowalnością (o ile w przypadku figurek G.I. Joe można o czymś takim w ogóle mówić) JCVD jest tutaj jednak bardzo dobrze. Jak widać, proste rozwiązania sprawdzają się najlepiej. Można? No można.



Guile w wersji przeniesionej niemalże żywcem z automatowej nawalanki zachował się w idealnym stanie — na palcach jednej ręki policzyć można jakieś większe odpryski czy otarcia. Niestety figurka ma pewien dość poważny mankament — otóż "growemu" Guile’owi brakuje po prostu... jaj! Jest to bardzo częsty problem wśród figurek G.I. Joe i prawdziwa zmora ich posiadaczy. Przez brak przyrodzenia Guile ma trudności z ustaniem na nogach, więc pomimo świetnie zachowanego malowania i całości rzeźby figurka ma jeden, ale za to całkiem spory minus.



JCVD wygrywa więc w tej kategorii nieznacznie.

Brawo — pierwszy punkt dla niego!




RUNDA 2

Prezencja

"Growy Guile" ma aparycję chama ze wsi, który po odkryciu prostownicy i blond farby do włosów pręży się teraz w swojej zielonej żonobijce, będąc absurdalnym połączeniem Johnny'ego Bravo i Shreka. Ta figurka jest tak brzydka, że aż piękna! Jestem naprawdę pod solidnym wrażeniem tej niecodziennej i bardzo udanej fuzji będącej zarówno prawdziwym kuriozum, jak i geniuszem w swej istocie!


JCVD wygląda za to jak "a Real American Hero"! Patrząc na jego majestatyczne oblicze, widać doskonale, że mamy tu do czynienia z żołnierzem z prawdziwego zdarzenia. Figurkowy Jean Claude Van Damme w wersji G.I. Joe z całym tym swoim skupionym, poważnym jak sami diabli obliczem mógłby spokojnie wystąpić w jakimś spocie reklamowym lub nawet stać się twarzą całej marki!


Brawo Hasbro!

Dla obu figurek po jednym, w pełni zasłużonym punkcie!




RUNDA 3

Wierność oryginałowi

Filmowy Guile wygląda niemalże kropka w kropkę jak występujący w tej roli Jean Claude Van Damme (brakuje jedynie charakterystycznego guza na czole). Świetnie odwzorowano także nieudolnie natlenione włosy aktora. Nawet mundur jest pod wieloma względami podobny. Oczywiście zastosowano tu ogromne uproszczenie w malowaniu, jednakże mimo to całość i tak prezentuje się naprawdę wiernie i imponująco. Piątka z plusem!


Gdy chodzi o klasycznego Guile'a w zielonym podkoszulku to tutaj jest już odrobinę gorzej. Co prawda w jego przypadku mamy do czynienia z równie świetnym odwzorowaniem nie tylko samej fryzury, ale i np. spodni moro (zielonych w brązowe plamy), jednak spory kłopot stanowi twarz która, choć uwielbiam jej groteskowość, nijak ma się do wizerunku postaci z wydanej w 1991 roku gry. Trudno. Za to punktów nie będzie.


JCVD +1




Decyzja sędziów

Panie i Panowie — oto werdykt! Mimo zauważalnie mniejszej masy mięśniowej ten pojedynek wygrywa filmowa wersja Guile'a, czyli nie kto inny jak nasz plastikowy JCVD! Obu figurkom należą się jednak słowa uznania nie tylko za samą solidność wykonania, ale i kreatywność ich twórców. Nie mówię tu tylko i wyłącznie o Guile’u pochodzącym z pierwszego, "growego" rzutu, lecz także o rozmaitych wersjach filmowego pułkownika (Arctic Assault Guile — serio?). Brawa, brawa i jeszcze raz — BRAWA!



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

RANKING: 7 najbardziej niepokojących zabawek w historii

Liczba 7 jest liczbą mistyczną i podobno przynosi szczęście. Przyda nam się ono zwłaszcza dziś, w wieczór święta Halloween, kiedy to eksplorować będziemy mroczne epizody z dziejów szeroko pojętego przemysłu zabawkowego. Przed Wami ranking najbardziej niepokojących zabawek, które mimo swojej, nazwijmy to niezbyt przyjaznej aparycji, lub też wywołujących gęsią skórkę skłonności, dopuszczone zostały do masowej produkcji. Nie szukajcie ich nigdzie! 7. Joly Chimp (źródło: ebay .com ) Ranking otwiera uśmiechnięta małpka obdarzona nie tylko niebagatelną urodą, ale i wspaniałym talentem muzycznym. Joly Chimp, bo tak nazywa się nasza bohaterka, szczerzy się złowieszczo, a jej wymowna mina przywodzi na myśl skazańca w trakcie egzekucji na krześle elektrycznym. Zabawka wyprodukowana przez japońską firmę Daishin zawojowała rynek w latach 50 i w ciągu swego trwającego ponad 20 lat upiornego marszu doczekała się sporej liczby alternatywnych wersji produkowanych przez różne zabawko

RANKING: 10 najgorszych figurek ever!

(źródło:tiggercustoms.deviantart.com) Mieliśmy już ranking najgłupszych figurek w historii ,  więc teraz pora na te najgorsze . Jako że w przypadku bootlegów do liczby miejsc musiałbym dopisać co najmniej kilka zer, to pod uwagę wziąłem tylko oficjalne wydania firm takich jak np. Hasbro, Mattel czy będący ikoną lat 90 Toy Biz. Tym razem przedstawię Wam figurki, które są tak złe, że aż... złe! Są brzydkie i odpychające, wywołują obrzydzenie lub uśmiech zażenowania i w przeciwieństwie do części najgłupszych figurek na świecie żadnej z nich nie chciałbym mieć na swojej półce. Wybór był naprawdę trudny, bo w większości przypadków można by tu wrzucić nie tylko pojedyncze egzemplarze, ale i całe linie figurek. Większość z obecnych tu "wybrańców" ma całą masę mniej lub bardziej paskudnych kolegów, co dodatkowo komplikowało już i tak niełatwą kwestię. W każdym razie udało mi się w końcu wyselekcjonować te kilka absolutnie najgorszych figurek, które podczas błądzenia w i

NOSTALGIA #6 — Small Soldiers (1998)

We're not toys, we're action figures! — te słowa wypowiedziane przez jednego z czołowych, plastikowych bohaterów kina akcji, do którego jeszcze później wrócimy, nadają się całkiem nieźle na rozpoczęcie opowieści o niezwykłym dziele Joe Dantego mającego swoją premierę w październiku 1998 roku, czyli niemalże 20 lat temu. "Small Soldiers", bo o nim tu mowa, jest filmem, w którym mamy do czynienia z action figures przez duże "A"! Figurki bowiem nie tylko żyją, ale i w odróżnieniu od tych z "Toy Story" nie są zbyt przyjaźnie nastawione, co stanowi wspaniałą bazę dla opowieści, której od pierwszego seansu w małym, nieistniejącym już kinie, jestem fanem. Czy marzyliście kiedykolwiek o tym, żeby mieć własną armię zabawek, którą można by szkolić, wydawać jej rozkazy, albo nie wiem... walczyć z nią o swoje życie? Jeśli chodzi o "Małych Żołnierzy" to ostatnią opcję macie jak w banku! "Wszystko inne to tylko zabawki!" Pla